Gdy oglądałam filmowe perypetie Lassego i Mai z sentymentem pomyślałam o dawnym polskim kinie dla dzieci. Z mroku nieistnienia podziwiamy teraz „skandynawski wzór”, który do pięt nie dorasta temu, co sami tworzyliśmy dla najmłodszych 40 lat wstecz. Dobry scenariusz (wiadomo, baza to udana seria czytelnicza Martina Widmarka dla wchodzących w świat liter) ubrany w przerysowane kabaretowo-slapstikowe aktorstwo rodem z początku kina (niemego) skłania, by podejrzewać, że się cofamy. Środki przekazu kultury dziecięcej muszą być dzisiaj dosadnie dopowiedziane; co ciekawe dzieje się to w czasach kultury, która dawno połknęła samą siebie, zakrztusiła się i tym zwymiotowała. Miast przygotowywać do tej niekomfortowej być może sytuacji, konstruujemy przekazy pozbawione (do)wolności; co gorsza nie jest to nasza polska specjalność, lecz „światowy trend”.