Opisane tu przygody i osoby są fikcją literacką. Owszem były inspirowane autentycznymi wydarzeniami, ale daleko im do dokumentu.
Najpierw wzorem kryminalnych opowieści dla dzieci zapoznajemy się z mapą Witkowic (44 obiekty). Potem, jak to w każdej, na zarysowaną scenę wchodzą bohaterowie. Zastęp spory, winien być wyrysowany przynajmniej tak dokładnie, jak same Witkowice: żyjący, nie żyjący, podający się za kogoś innego i ci, którzy wydawali się tacy, a byli zupełnie inni.
Ciocia Wiesia ("niegdyś witkowicka piękność"), jej siostra, a matka Karola (duchem obecna), sam Karol (Klops), wisiowa córka, Bella (odbiorczyni pisma "Bravo Girl"), Tula (punk's not dead), burmistrz i jej wuj Marian, posterunkowy Buras (młody) i sierżant Wyrwiłło (wędkarz), panna Violetta oraz kierowniczka muzeum, Mietek Drzazga i jego ojciec, "banda" pod wodzą Siary, Damian ze stadniny (ponoć przystojny) oraz jego wielbicielka nr 1 (Renia) oraz prawdopodobnie nr 2 (dziewczyna ze stadniny Szurmaków), Szurmakowie, Marcelina Rauben (przyjezdna), małżeństwo Koguttów (nie mylić z Kurrakami), Mateusz Witte (Łysy) oraz jego kolega, Bolesław Zahryniak (Bolek), Kajetan Żejmo, Maćkowiakowie, ci z Owczarni, proboszcz oraz wikary, pies Herkules (zero kotów) oraz ojciec Karola (w tle). Nie wymieniłam wszystkich.
W książce wielokrotnie wspominana jest szopka, z wielu powodów. Jedynym, o którym mogę wspomnieć jest uderzające podobieństwo do struktury książki. Precyzyjnie skonstruowana maszyna, która dzięki systemowi kół zębatych i dźwigienek (nie wymyślonych dziś) puszczona jest w ruch - postaci się kręcą, muzyczka leci, oczy śledzą postaci. Czy patrzą w odpowiednią stronę? To się okaże.
Każdy z wspomnianych przeze mnie ludzi ma swoje miejsce w opowiadaniu, istnieje po coś. Trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę ilość osób zaangażowanych przez Joannę Olech, ale są mniej lub bardziej skomplikowane maszynerie - tę, gdyby się rozsypała, trudno byłoby poskładać z powrotem. Co ciekawe Olech prochu nie wymyśla, strzela tym, co wymyślili inni, ale z wielką precyzją. Jako dawna wielbicielka serii z kluczykiem mówię z pełną odpowiedzialnością: intryga nie jest naciągana, a zakończenie banalne, nie trzeba być "dzieckiem", żeby dać się nabrać. Jest nawet pewien plus - szuflada z napisem "literatura dla dzieci" chroni nas przed rozlewem krwi. Najprostsze rozwiązanie - uśmiercanie na lewo i prawo odpada. Pisarz musi się postarać.
Właściwie nie mogę zdradzić nawet, o co w tym wszystkim chodzi. Zdarza się coś, co powoduje, że oczy "opinii publicznej" kierują się na małe senne miasteczko Witkowice. Witkowice zaskoczone swoją nieoczekiwaną popularnością, choć dziwne to z perspektywy wiedzy o Witkowicach, którą dostarcza książka, rozkwitają (zdaje się, że razem z nimi ludzie). Witkowic jest w Polsce osiem. Wszystkie to wsie.
W Witkowicach książkowych przypadkiem znajduje się Karol Klops lat 12 (nie do końca chciane wakacje u ciotki). - Ofiara losu - mruknęła Tula i całkowicie straciła dla niego zainteresowanie. Nie na długo. Natalia Taran zmienia zdanie. Razem z Klopsem i Herkulesem psem tworzy team. Włamanie? Do muzeum regionalnego? Nie do wiary. To dopiero początek. Giną nic nie warte pocztówki. Bo w tej książce wszystko pozornie jest czymś innym niż ma być. Także włamanie. Także ludzie.
Na początku trudno było mi połapać się w chaosie - te trybiki jeszcze nie układały się w całość, nie wiedziałam nawet, że fragmenty są częścią większej maszynerii. Rozpraszał mnie kwiecisty język, intensywne opisy i zaangażowany narrator. Kolejne osoby wchodziły na scenę, zazwyczaj było to barwne entrée, dochodziły różne plany czasowe i informacje o celu poszukiwań, opisy topografii, nastroju, preferencji i zamiarów. Zagęszczało się. Frapująca, niebanalna i nieprzewidywalna intryga radziła sobie jednak z nazbyt żwawym narratorem, oderwać się nie mogłam, mimo że właściwie nie ja byłam odbiorcą docelowym, jednak...
Jednak tak sobie myślę: prostota języka, pewna wstrzemięźliwość myśli narratora i dystans na pewno by tej książce nie zaszkodziły. Joanna Olech pisze żywiołowo, czerpie garściami ze świata rzeczywistego i literackiego, z kultury dla dzieci i dorosłych, pop-kultury, tego co było i tego, co jest, gazet, ulic i okolic - to w jej książkach dla dzieci lubię, ten ekspresyjny język, którym nie obawia się urazić "ciotek klotek", ale przy tak misternej robocie szkoda, gdy o pierwszeństwo walczy język z opowiadaniem. Nazwiska są bowiem wymyślne i naznaczające (Buraś, Klops, Taran), osoby charakterystycznie kwintesencjonalne, określane przez swój wygląd (różowy sweterek na wydatnym biuście, tlenione loki, usztywniona lakierem grzywka), język bohaterów stylizowany na ten slangowy (choć wydawało mi się, że słowo lamus ostatni raz padło w filmie "Podróż za jeden uśmiech"), narrator zdaje relację nie tylko z ich zachowań i knowań, lecz myśli, odczuć i ułud, nie stroni przed cudzysłowem i ironią. Jest i na zewnątrz i w środku. Jest sobą i każdym z bohaterów. Jednocześnie opowiadana jest wielopłaszczyznowa, wielotrybikowa historia. Gubiłam się. Nie wiem także, czy bez książki pod ręką potrafiłabym dokładnie odtworzyć przebieg akcji.
Żałuję, że ten wyjątkowo wciągający kryminał, nie jest także flirtem z formą graficzną. Znając talent i wykształcenie autorki tekstu, jej wcześniejsze dokonania, wyobrażam sobie, że zrobiłaby to koncertowo, a sama książka zyskałaby dodatkowy wymiar i przejrzystość, którą być może miejscami traci przez mocne barwy języka. Czytałam co prawda egzemplarz próbny. "Tekst przed korektą, może ulec zmianie!" Mógła ulec zmianie także forma graficzna. Mniemam jednak, że tak się nie stało, bo wydawnictwo stroną graficzną nigdzie się nie chwali. Może też żałuje, że książki nie zilustrowała Joanna Olech.
Książkę można także kupić w wersji audio. Z krótkiej prezentacji na YT wynika, że warto.
Tarantula, Klops i Herkules
Joanna Olech
il. brak informacji
format 12 x 20 cm
stron 328
okładka miękka
wyd. WAB 2012
Znalazłam, że ilustracje: Olga Reszelska http://www.olgareszelska.com/books/TARANTULA,184
OdpowiedzUsuń10+ powiadasz? Zatem do kajecika i czekać w kolejce :)
OdpowiedzUsuńTo mi wyglądało na O.R., lecz celowo udałam, że nie wiem, o co chodzi. Wydawnictwo nie raczy o autorstwie ilustracji informować, a to praktyka potępienia godna. Bazylu, mówią nawet 8+. Może?
OdpowiedzUsuńAle "cierpi" na tym ilustrator, więc może warto trąbić za wydawnictwo (przy okazji potępiając ;)
OdpowiedzUsuńIlustrator nie dziecko, niech dochodzi praw swych!
OdpowiedzUsuń"Lamus" jak najbardziej jest w użyciu! Gimnazjaliści używają w nowej odsłonie.
OdpowiedzUsuń