Przeczytałam ostatnio (usiłowałam przeczytać) bardzo złą powieść dla dzieci starszych - Dom tajemnic („tekst przed ostateczną korektą”), a jako że autorzy skryli się za złotą czcionką (na brązowym) i ich nie widać, zakładam, że życzyli sobie pozostać w cieniu. Dzieło zatem sygnuje prężnie myśl J.K. Rowling, a J.K. Rowling myśli, że to „nieuniknione starcie z potężnymi mrocznymi siłami”. Jestem optymistką, wierzę, że tego starcia da się uniknąć. Czytając co innego.
Riggis, filmowiec, tak jak autorzy nieszczęsnej książki, od której dzisiaj wychodzę, także pisze o „nieuniknionym starciu z potężnymi mrocznymi siłami”, sęk w tym, że wychodzi poza schemat taniego amerykańskiego horroru pompowanego efektami wizualnymi i dźwiękiem ponad przepisowe -12 dB. Ma ambicje, wplata historię.
W tym tkwią słabe i mocne strony tej powieści. Dziadek Yacoba, Abraham Portman. Bohater opowieści. Z całej rodziny tylko on jeden, najmłodszy syn, zdołał wyjechać z Polski przed wybuchem drugiej wojny światowej. A że pokutują „polskie obozy zagłady”, zatem pytam kim były te „potwory o ludzkich obliczach, w eleganckich mundurach, maszerujące równym krokiem i tak boleśnie banalne, że człowiek rozpoznawał w nich monstra dopiero, kiedy było już za późno”? Monstra w duszy „ohydnie zgarbione, z gnijącą skórą i czarnymi oczami”. Podobno tylko niewielu może je zobaczyć - tylko ci obdarzeni, osobliwi, wyjątkowi, ci którzy w pięknie dostrzegą delikatne skazy, niewidoczne dla innych. Kto z amerykańskich czytelników jest na tyle obdarzony wiedzą, by widzieć, kim byli?
Zatem wciągnęły mnie tak naprawdę dziwne fotografie (podobno historia była pod nie pisana) i zacna realizacja wydania. „Osobliwy dom pani Peregrine” będąc bowiem całkiem nieźle zaprojektowana książką i tak właściwie książką obrazkową (choć niestandardową z uwagi na objętość), ma w swojej formie także dość oczywiste nawiązanie do starodawnej klasyki. Jeśli szukać w tym dodatkowych wskazówek do odczytania tekstu, ciekawy wydaje się proces przekładania jej na polski rynek. W oryginale kredą napisano „osobliwe dzieci” / „peculiar children”, po polsku „pani Peregrine”. Dokonano więc znaczącego przesunięcia uwagi. Czy przy okazji poprawiono także oryginał?
Na brytyjskim Amazonie książkę zrecenzowało 288 czytelników, na amerykańskim 1960, wielu mówi o wspaniałym, dobrze zapowiadającym się początku i banalnym, denerwującym zakończeniu, wskazuje na słabe pisarstwo - tego w polskim przekładzie tak jasno nie widać. Widać natomiast, że wątek wojenny po dosyć oczywistym otwarciu został jednak zepchnięty na dalszy tor, a sam bohater, nastoletni Yacob, w poszukiwaniu przeszłości niedawno zmarłego dziadka ląduje w… Walii. Walia wita go przekleństwami. „Cwela do gówna!”
I tu rodzi się kolejny problem. Co prawda walijski okrzyk nie stanowił anglojęzycznego blurba tej książki, jednak księgarnie umieszczały powieść Riggsa w dziale literatury dla dorosłych, a naklejka „bestseller New York Timesa" (debiut na miejscu 7.) nie precyzowała adresata („Children’s Chapter Books"). Większość anglojęzycznych recenzentów myślało zatem, że sięga po powieść dla dorosłych, a rozczarowani obrzucali książkę epitetami, w których słowo „dziecięcy” nie stanowiło pochwały. Wydawnictwo Media Rodzina nie popełnia tego błędu, nazywając ją thrillerem nie tylko dla młodzieży. Dla kogo zatem konkretnie? Może dla dziesięciolatków, którzy nie mają złych snów. Być może.
Osobliwy dom pani Peregrine
Ransom Riggs
tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska
wyd. Media Rodzina 2012
oprawa twards
format 14 x 21 cm
stron 398
Ransom Riggs
tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska
wyd. Media Rodzina 2012
oprawa twards
format 14 x 21 cm
stron 398
Być może zakładka i pozostawiona w łazience książka to efekt niewłaściwie dobranej lektury? Autor - jeśli się dobrze przyjrzeć - sam zdradza, że intelektualne ambicje są tylko pisarską zmyłką, tak jak książka Ralpha Waldo Emersona, której każe wnukowi szukać dziadek. Czekam na wasze „efekty niewłaściwie dobranej lektury", dawno nie rozmawialiśmy. Piszcie, a Osobliwy dom... rozlosuję pośród tych, którzy będą chcieli mówić i zetknąć się „z potężnymi mrocznymi siłami literatury" (ukłony w stronę wydawnictwa). Piszcie do końca tygodnia, tu na stronie. Książkę wylosuję w niedzielę. Jest na tyle dobra, że warto wykonać tak niewielki wysiłek.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńEfekty niewłaściwie dobranej lektury mogą mieć konsekwencje w przyszłości małego czytelnika. Źle dobrana lektura może skrzywić na całe życie. Można na przykład zostać hipochondrykiem. Ilekroć widzę tę książkę u kogoś na półce przechodzą mnie dreszcze i robi mi się nieswojo… A nie doszłoby do tego, gdybym jako dziecko pozostawione samopas w pokoju rodziców pełnym książek nie wdrapała się na najwyższą półkę i nie ściągnęła stamtąd opasłego tomiszcza kuszącego na odległość piękną płócienna oprawą w kolorze wściekłej pomarańczy. Była to Mała Encyklopedia Zdrowia, ale zaraz okazało się, że wcale nie taka mała i wcale nie zdrowia tylko chorób i przypadłości rozmaitych. O ile opisy schorzeń nie zawsze przemawiały do wyobraźni dziecka, o tyle zdjęcia (kolorowe i czarno-białe) napawały przerażeniem. Czegóż tam nie było: dziąsła przeżarte do cna szkorbutem, dzieci o kończynach powykrzywianych chorobą Heinego-Medina, obłe narośla na twarzach i szereg innych, nie mniej potwornych wybryków natury. I choć za każdym bałam się okropnie, jakaś nieodparta chęć nakazywała mi ściągać encyklopedię z półki i wertować, wertować, wertować… Aż w końcu zaczęłam doszukiwać się u siebie pierwszych objawów malarii, cholery, niedożywienia i tym podobnych. Na szczęście mama w porę zareagowała i encyklopedię schowała gdzieś w niedostępnych dla mnie rejonach szafy. Mimo tego, jeszcze długo śniły mi się w nocy koszmary…
OdpowiedzUsuń„Mała Encyklopedia Zdrowia" tak samo wpadła w moje ręce i podgrzała strach przed śmiercią (w męczarniach, oczywiście).
OdpowiedzUsuńJeśli znajdę ja podczas kolejnej wizyty w domu rodzinnym postaram się ją w jakiś sposób unieszkodliwić. O wiem, wyniosę do biblioteki, niech inni też zakosztują tej wątpliwej rozkoszy.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że i mnie wciągnęło studiowanie "Małej encyklopedii zdrowia"... To lejtmotyw każdego pogorszenia nastroju (wrodzona hipochondria?), no i faktycznie zdjęcia przyciągały wprost magnetycznie! A co zastanawiające - mama nigdy po nią sięgała, zawsze na raczej mało dostępnej półce stawiała, ale pozycja ta "lubiła" jakoś z tej półki znikać;)
OdpowiedzUsuń„Encyklopedia zdrowia" była przedłużeniem horrorów, które oglądałam w kinie nocnym. ;)
OdpowiedzUsuńNo i czas na „ogłoszenie nadawcy": w czułą strunę uderzyła Za Złotą Bramą, więc uroczyście ogłaszam, że tam właśnie poślę rzeczoną książkę, jeśli znajdę namiary w skrzynce pocztowej (zorro-nie[at]o2.pl), choć
OdpowiedzUsuń„synopsis-kritikus" tekstu Dariusza Rekosza także mną poruszył.
Wzruszona dziękuję :) A jeszcze dodam, że przypadkiem znalazłam na półce Pani Zorro książkę, której bezskutecznie poszukiwałam, tzn. tytuł i autorkę. I zaraz kupiłam na aukcji za całe 5 złotych :)
OdpowiedzUsuńWszystko się pięknie składa, jak widzę. :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z recenzją. Jako księgarz, o wiele bardziej wolę polecić starszym dzieciakom "Krabata". Po głośnej aferze z "opłacanymi tytułami", nikt już nie wierzy w bestsellery New York Timesa ;-)
OdpowiedzUsuń