W zeszłym tygodniu radio zawiadomiło o 57 urodzinach Tomasza Lipińskiego, syna Eryka. Radio przypomniało i doniosło, że przygotowuje nowy, zupełnie odmienny projekt. Zadrżałam na samą myśl, że będzie to ilustracja. W końcu tradycja i wykształcenie do czegoś zobowiązują. I od razu pomyślałam o książce, o której miałam nie pisać, bo trudno o niej pisać bez złośliwości. Bajki Misia Fisia są krótkie, bo Misiu Fisiu może się skupić tylko na bardzo krótko. Kiedy się skupia, wygląda bardzo śmiesznie, jak każdy, kto się zamyśli.
Wojciech Bonowicz podobno chciał wyjść poza aforyzmy i stworzyć coś na kształt filozoficznych przypowiastek dla dzieci, niestety mu nie wyszło. Ambitna porażka. Do Leca daleko (choć z innych przyczyn niż się autorowi chciałoby wydawać), ale i filozofia w mętnej wodzie skąpana. Miś co prawda się czasem wynurza, powie coś ciekawszego, ale czy to ukazania dzieciowe? Mielizny filozoficzne, które być może dałoby się ukryć oryginalną szatą graficzną zostały dodatkowo uwypuklone rysunkami Bartka "Fisza" Waglewskiego, bo tak jak Misiu Fisiu nie umie pisać, tak "Fiszu" nie potrafi ilustrować. To znaczy potrafi rysować, bo robił to dziesięć lat temu w szkole i jeśli znajomy go poprosi, żeby narysował misia, to mu go narysuje. W końcu studiował grafikę. Tylko czy powinien? Nie. Naiwność, którą odnalazł w Bonowiczu zwielokrotnił tą z siebie, stworzył echo wyobrażeń o "świecie dziecięcym", ''dziecięcej kresce'', "dziecięcej naiwności'' i o tym, jak powinna wyglądać książka dla dzieci. Może przypomniał sobie, jak rysował na marginesach zeszytów ''w budzie'' i wspomnienia go oślepiły. Może jak Ostrowski chciał rysować ''komiksowo''. Może wydawało mu się, że nad tym panuje, ale potraktował siebie zbyt serio, jak ilustratora i profesjonalistę - powstał ''Misiu Fisiu" ze wszystkimi niedociągnięciami techniczno-sentymentalnymi.
Wojciech Bonowicz podobno chciał wyjść poza aforyzmy i stworzyć coś na kształt filozoficznych przypowiastek dla dzieci, niestety mu nie wyszło. Ambitna porażka. Do Leca daleko (choć z innych przyczyn niż się autorowi chciałoby wydawać), ale i filozofia w mętnej wodzie skąpana. Miś co prawda się czasem wynurza, powie coś ciekawszego, ale czy to ukazania dzieciowe? Mielizny filozoficzne, które być może dałoby się ukryć oryginalną szatą graficzną zostały dodatkowo uwypuklone rysunkami Bartka "Fisza" Waglewskiego, bo tak jak Misiu Fisiu nie umie pisać, tak "Fiszu" nie potrafi ilustrować. To znaczy potrafi rysować, bo robił to dziesięć lat temu w szkole i jeśli znajomy go poprosi, żeby narysował misia, to mu go narysuje. W końcu studiował grafikę. Tylko czy powinien? Nie. Naiwność, którą odnalazł w Bonowiczu zwielokrotnił tą z siebie, stworzył echo wyobrażeń o "świecie dziecięcym", ''dziecięcej kresce'', "dziecięcej naiwności'' i o tym, jak powinna wyglądać książka dla dzieci. Może przypomniał sobie, jak rysował na marginesach zeszytów ''w budzie'' i wspomnienia go oślepiły. Może jak Ostrowski chciał rysować ''komiksowo''. Może wydawało mu się, że nad tym panuje, ale potraktował siebie zbyt serio, jak ilustratora i profesjonalistę - powstał ''Misiu Fisiu" ze wszystkimi niedociągnięciami techniczno-sentymentalnymi.
Słabe to zestawienie misiów. Miśfits. I nawet to, że księdzu Tischnerowi by się podobało tu nie pomoże (była taka nadzieja).
Wielu misiów jest niestety przekonanych, że dla dzieci to każdy misiu potrafi. Do piór, klawiatur czy też innych siadają nieznane dzieci nieznanych rodziców, znane dzieci znanych rodziców, w końcu nieznane dzieci znanych rodziców. Jeśli nie zmarłych, to żyjących biorą na propagatorów swojej twórczości. Czytadełko. Bez dydaktycznego smrodku. Książeczka. Na okładce zapewniają o oddaniu swoich potomków wnukom, przekonując, że sami czytali i wnuki rżały i drżały z radości. Tworzą kulturę dla dzieci tylko dlatego, że mają dziecko i lubią dziecko. Choć czasem tylko w sobie.
Pan-da pan-da pan-da
Ilustrowanie książek dla dzieci to naprawdę jest sztuka. To sztuka panowania nad warsztatem, to myśl, która przychodzi po więcej niż pięciu minutach, to narracja, ciąg zdarzeń, talent, to Polska Szkoła Ilustracji, która zobowiązuje. Pisanie także obarczone jest bagażem historycznym, którego niejedna matka swoim dzieciom udźwignąć nie zdoła. Nieprawdą jest, Panie i Panowie, że polska kultura dla dzieci najlepsze ma PRZED sobą.
Czasami niektóre książki mnie po prostu zawstydzają. Zawstydziła mnie książka Ewy Mleczko Smoczek Marian z Drakosławic, zilustrowana przez Andrzeja Mleczkę, milutka i sympatyczna. Opowieść o krainie smoków, która autorkę tak wyczerpała, że postaciom nie zdołała nadać nawet imion, nie mówiąc już o oryginalnych imionach. I tak Smoczek Marian ma czworo przyjaciół: jaszczurkę Lucynę, krokodyla Wieśka, żółwia, na którego wszyscy dla żartu mówią Szybki Dżony, i pająka, na którego wszyscy mówią po prostu pająk. Wiesiek ma "brzuszek", Marian, a w zasadzie Marianek jest "smoczkiem" i kończy cztery ''latka'' i leży w "łóżeczku". Jest "bardzo grzeczny" i "ślicznie się sam bawi". Jeśli byłabym postawiona przed tragicznym wyborem, wolałabym, żeby książki dla dzieci pisał Bonowicz.
- Już nikt nie musi mi przypominać, żebym mówił ''dziękuję'', gdy wstaję od stołu. Sam pamiętam. [...]
Przyjaciele widzieli, że Wiesiek jest bardzo szczęśliwy i cieszyli się razem z nim.
Ja lubię Fisza, jak ''robi'' w muzyce, nie ilustracji. Lipiński nie będzie ilustrował dla dzieci, choć by mógł. A Ignerska była w szkole muzycznej. Chyba nie zbiera się do nagrania płyty. Bo trzeba umieć udawać naiwnego misia.
PS. Gdy 4 lata temu zadzwoniłam do menadżera Fisza z prośbą o zapytanie swojego podopiecznego, czy nie zechciałby przeczytać książki w Bajkonurze, usłyszałam, że Fisz nie zajmuje się "takimi tematami".
Bajki Misia Fisia
Wojciech Bonowicz
Bartek "Fisz" Waglewski
wyd. Znak 2012
okładka twarda
format 23 x 23 cm
Smoczek Marian z Drakosławic
Ewa Mleczko
il. Andrzej Mleczko
wyd. Prószyński i S-ka 2012
okładka twarda
format 17 x 24 cm
Wydawnictwom dziękuję za udostępnienie egzemplarzy.
16 komentarzy:
Uhuhu, ostro! :) Ale mam pytanie. Czy jeśli rodzicowi książka się nie podoba (z różnych względów), nie powinien przedstawiać jej dziecku? Co, jeśli dziecko wybiera sobie książkę upstrzoną brokatem i fatalnymi rymami? Czy wkraczać jako arbiter elegantiae i tłumaczyć czemu należy odłożyć ją na biblioteczną półkę? :)
Bazylu, to się nazywa bierny opór:)) Stosowane w przypadku brokatowych wróżek, skutecznie:P
Znaczy chyba mętnie wytłumaczyłem. Jeśli perswazje przy bibliotecznym regale nie pomagają (w księgarni rozstrzygający jest argument "nie mam pieniędzy":PP), to potem ociągamy się z głośnym czytaniem, ostentacyjnie się nudzimy, a w chwili nieuwagi wpychamy dzieło pod stos starych rysunków i czekamy aż przyschnie:P
Ja tam ogólnie daję wolną rękę, choć oczywiście wzdychanie i ziewanie mam w repertuarze. Nie obywa się też bez rozpaczliwego pytania: "Na pewno?". Czy aby nie hoduję miłośników kiczu na własnym łonie? :P
Moja koleżanka, którą rodzice w dzieciństwie tępili za brokat i róż, stwierdza, że przez fazę kiczu lepiej przejść jak najwcześniej, bo potem mija bez śladu:D A tak, to człowiek w dorosłości sobie rekompensuje:P
Czyli co, lepszy Bonowicz i Fisz teraz, niż "M jak miłość" potem :) Z drugiej strony, o ile prozki pierwszego rzeczywiście mnie podłamały (wnioskuję na podstawie fragmentu dostępnego na Issuu), o tyle ilustracje drugiego nie są wcale takie najgorsze. Natomiast na pewno ładniej wygląda i lepiej brzmi odrobina filozofii dla dzieci w wykonaniu Jona J Mutha. Ale to tylko moje dyletanckie zdanie :)
Piękno na szczęście jest subiektywne. Mam nadzieję, że najważniejszą rzeczą, której nauczę swojego syna będzie samodzielność, w tym wyboru. I jak kiedyś zapragnie książki o pokemonach, dostanie taką. Póki co bezwstydnie korzystam z tego, że jestem dla niego największym autorytetem i podrzucam literaturę piękną wg mnie. Małe to jeszcze i nie protestuje:)
Pozdrawiam!
Dwie dzisiejsze książki łączy jedno: brak pokory. Tworzenie dla dzieci jest sztuką wymagającą - tak jak tworzenie w każdej innej dziedzinie. Nie pisze się dramatów, tylko dlatego, że chodzi się do teatru. Dlaczego więc tworzy się dla dzieci, bo ''ma'' się dzieci? Bez żenady wystawia się rytuały domowego zacisza na widok publiczny. Moje dzieci uwielbiają, gdy im śpiewam głupie piosenki (smutne piosenki lubi Nusia). O lampie, silniku diesla, pięcie. Nie planuję wydać jednak płyty, choć moje dzieci UWIELBIAJĄ te piosenki i nie śpiewam im ich jedynie za karę. Wolałabym, żeby inni też się powstrzymali.
I dochodzimy do rozmowy o kiczu, która wywiązała się tu chyba na marginesie, bo nie o kiczu było. Z dziećmi trzeba być szczerym. Zatem mówię prawdę. Jeśli wybiorą książkę, której nie cenię, mówię o tym, nie obrażając ich uczuć. Tak jak nie kupuję żadnej rzeczy, w którą ''nie wierzę'' (plastikowych badziewnych zabawek, niepotrzebnych gadżetów, niezdrowego jedzenia), nie nabywam i złych książek - nie wspieram, nie pracuję na nie, nie lubię. Ale uważam, że do podejmowania dobrych decyzji trzeba dojrzeć, można się tego nauczyć, a uczysz się metodą prób i błędów, nabywasz doświadczenia. Dziecku, które dorosło już do dysponowania swoimi oszczędnościami daję wolną rękę. Najczęściej wtedy odechciewa mu się tego, na co tak chyżo rzucał się na mój rachunek. Z bilioteki wypożyczam do woli (i na Woli). Razem czytamy raz, rozmawiamy, mówię, co myślę o lekturze i że czytanie, bądź oglądanie nie sprawia mi przyjemności. Pozwalam pławić się na osobności. Jednak ROZMAWIAMY o tym.
Wychodzi na to, że czteroletnie dziewczynki mają skłonności do kiczu. Zachwycają je bezkształtne dmuchane lale rodem z wyuzdanych snów zboczeńców. Wzór kobiecości. Pastwię się nad nimi, ubierając wywody w słowa, które nie zranią. Wspomaga mnie starszy syn, który na róże odporny.
Miło jest, gdy starsze dziecko przynosi książkę i chce wiedzieć, co o tym myślę. Rozmawiamy o obrazach. Rozmawiamy o wyborach. O rozwiązaniach, o odczuciach, o tym, że czasem trudno ocenić dzieło sztuki jednoznacznie. Sztuki. Chęć rozmowy świadczy o tym, że tędy droga.
Widzisz, problem w tym, że wpatrzony w ciebie jak w obrazek siedmiolatek, indagowany na okoliczność podobania się jakiejś pozycji zaczyna najpierw wypytywać o twoje zdanie, a potem "swoje" dostosowuje do. Gdzieś coś zrobiłem źle, że nie jest szczery w swoich sądach, czy też to moje wydziwianie i kręcenie nosem na to co akurat jemu się bardzo, a mnie nie, sprawiły, że brak mu własnego zdania. I zapewniam, że wszystko odbywało się bez obrażania niczyich uczuć.
PS. Ja chyba zresztą jestem zbyt mało wyrobiony, by z całkowitą pewnością stwierdzić, które książki dla dzieci są dobre. Ale czego się spodziewać po facecie, który ma na blogu etykietę [Ksiązecki] :D
Etykietę da się naprawić. ;-)
Mój dziesięcioletni syn też jest we mnie wpatrzony. Też robię błędy, ale uczę się. Przede wszystim powstrzymywać i obserwować. Daję książkę i nic nie mówię, czekam, przyczajam się. Idę do teatru i chcę dowiedzieć się od nich, o czym było. Gdy już wyjdą ze skorupy, delikatnie wprowadzam swoje zdanie. Z tym, że rzeczywiście interesuje mnie to, co mają do powiedzenia. Zastanawiam się, jak się ono ma do tego, co ja mam na dany temat w głowie. Bardzo dobrą lekcję przeszliśmy w teatrze. Zdarzyło się megapretensjonalne przedstawienie, które było dla mnie porażką. Mojemu synowi się podobało, tak jak niektórym krytykom teatralnym. Rozmawiałam z nim o tym, że nie zgadzam się z jego wizją, ale może mieć taką, bo czasem wszystko trudno rozsądzić. Są jednak przypadki oczywiste. ;-)
Śledzę komentarze i dyskusję od rana i tak zastanawiałam się czy się włączyć?
Osobiście chcę/chciałabym, aby moja córka poznawała różne "światy". Nie ingerowałam kiedy miała czas różowy, księżniczki, H. Montany (nie wiedzieć dlaczego, bo wcale nie oglądała w domu tego filmu)itd. To wszystko przechodzi, trwa krótki okres. Jednocześnie, ja i jej tata, pokazujemy jej też inny świat: ładne książki, sztukę, muzykę czy sposób życia. Wiem jakie jest stanowisko Pani Zorro w sprawie książek. Bardzo je doceniam, bez obaw mogę sugerować się kupnem ksiązki dla dziecka z Zorroblogu. Ale przyznaję, że mam też brokatową książkę (nie ja ją zakupiłam)i raczej się jej nie pozbędę. Co prawda moja córka wcale do niej nie zagląda, ale ona wie, że ją posiada, że ją ma. Zdarza się także, że to co mnie zachwyca, ją wcale nie. I jeszcze na koniec. Muszę przyznać, że pomimo iż jestem artystką, bardziej denerwuje mnie żle napisana książka - niepoprawną polszczyzną czy źle przetłumaczona.
A co do tematu dzisiejszego posta. Książkę przeglądałam w księgarni i nie podobał mi się właśnie tekst. Ilustracjami nie byłam zachwycona, ale naprawdę widziałam gorsze. Gdybym była fanką Fisza, to książeczkę kupiłabym jako ciekawostkę. Nie pierwszy to raz muzyk rysuje, maluje czy też robi fotografie.
Cieszę się, że się włączyłaś. Piszę z pozycji dziennikarza żywo zainteresowanego dobrostanem kultury dla dzieci, ale wywołana do odpowiedzi odkrywam się jako matka. Dwa różne dyskursy.
Nie wyrzucam bez porozumienia z nimi niczego, co jest częścią ich świata. Ale podsuwam jedynie to, co uważam za wartościowe. W każdej dziedzinie.
PS. Przy okazji, ale bez związku z powyższym: dodałam podgląd to książki Sawków.
Pani Zorro, żeby nie było nieporozumienia ;-) - jesteś naprawdę świetną Mamą. I rzeczywiście trudno pisać z pozycji dziennikarza i z pozycji matki. Ja lubię i to i to. Bo jak kiedyś już pisałam, jest to dla mnie bardziej wiarygodne ;-)
By kurtuazji stało się zadość, rzeknę, żem się nie obruszyła. :) Ale krytykę kultury dziecięcej dotyka często ta sama choroba, co i samą kulturę - powoływanie się na dzieci jako argument ostateczny. Pragnę zwrócić uwagę, że w żadnym z zalinkowanych przeze mnie wywiadów nie było w zasadzie rzeczowej rozmowy o książce.
Podgląd do książki Mleczków, nie Sawków, oczywiście. Przepraszam.
Moim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.
Prześlij komentarz