Dziad nie istnieje
Moja córka dostała Szkolne Przygody Pimpusia Sadełko od Mikołaja (w tym wypadku bardziej by do niego pasowało "Dziad Mróz"). A że to szkolne przygody, do Pimpusia dorzucono Na jagody i O Janku Wędrowniczku. Napisała, wiadomo, Maria Konopnicka, zilustrował, nie wiadomo, Paweł Głodek, "artysta plastyk".
Najchętniej złożyłabym tę realizację na stosie, który w czwartek poniesie do szkoły mój syn. Zbierają makulaturę. Niestety nie mogę, bo obdarowana zdecydowanie oświadczyła, że mnie się może ta książka nie podobać, ale ona ma inne zdanie, może mieć inne zdanie i zamierza przy nim wytrwać. Poza tym, to jej prezent od Mikołaja, a nie mój i czy ja o tym wiem. Over. Jedynie jak mogę się Mikołajowi odwdzięczyć, to powiedzieć córce, że dziad nie istnieje. Jednak miast, nurzając się w rozpaczy planować odwet, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego jej się podoba, choć chciałabym, żeby nie...
Projekt okładki optymistycznymi kolorami przesycony - żółty w białe kropki (taką lamówkę chciałam dwa dni temu kupić do spódnicy, którą być może uszyję córce jeszcze przed ukończeniem jej osiemnastki), żółtemu towarzyszy pomarańczowy i czerwony, pasiasto skomponowane. Słońce, ciepło, pozytyw, wiosna idzie, a potem lato. Wiadomo, Konopnicka to o wsi pisała, więc pasiak jak najbardziej na miejscu, a i kropki à la ściereczka także nie rażą. Polakierowana okładka musi być, bo niejedno ta książka w swoim życiu zobaczy. Może i obiad, może i kuchnię w całej okazałości. W duchu motywów kulinarnych. Wycinana-naklejka na tym "książko-zeszycie" oraz szkolny font (Jak on się nazywa?) to jakby naturalna konsekwencja wcześniejszych wyborów. Lektury dla klas 1-3. Jeszcze cień, jeszcze biały obrys, jeszcze maria konopnicka. Logo z sową na tym tle można nazwać jasnym punktem, problemem głównym bowiem są ilustracje, których próbkę widzimy na okładce (tzw. czarny punkt).
Pseudorealizm
Zrozumiałam, że moja córka żądna jest fotodosłowności. Kotki mają mieć całą sierć na miejscu, chodzić co prawda na tylnych łapkach, ale w ubrankach, których wykrój można potem opublikować w Burdzie. Kwiatki muszą mieć każdy listek, drewno słój, a starsi ludzie, w odróżnieniu od młodszych, zmarszczki. Durer rzeczywistości. Tylko ta rzeczywistość musi być jeszcze dodatkowo podkręcona. Lepsza, barwniejsza, piękniejsza (kolejna "pięknie ilustrowana" książka w naszych zbiorach). Zresztą czemu się dziwić. Jeśli sięgnąć pamięcią wstecz, okaże się, że ostatnie niepodkręcone zdjęcia, które widzieliśmy pochodzą z ery przedcyfrowej, czyli zanim urodziła się pośrednia bohaterka mojego wpisu. Analog dla niej jest jak dla mnie Warszawa sprzed wojny.
Pucołowate pseudoludzkie twarze pseudodziecięcą kreską rysowane, sklonowane po kilka razy z oszczędności, półotwarte usteczka jak maliny, nos kulfonik à la Kleks, uśmiech Jonka i Jonki, ale tu nawet dorzucić można bez wahania ulubione słowo wielu, słowo wytrych: "pseudodisnejowski" - "pseudodisnejowski" las z jego mieszkańcami, Bambi tam jako żywo w wydaniu polskim, obok króliczki. Parodia? Plagiat?
Luka, czyli przejście do innego wymiaru
A może współcześni ilustratorzy, ci których szanujemy za "ich własny i spójny język" nie potrafią narysować kotka usierścionego, albo szczupaka ołuskowanego, albo jagódki nieartystycznej? Gardzą nimi wszystkimi, tymi sierściuchami i łuskami śmierdzącymi, bo "mają swój język", zawsze do niego dążyli, studiowali, prychając na realizm, bo nieoryginalny. Może nie lubią rysować? Nie umieją? Przecież sztukę wyzwoliło od realizmu pojawienie się fotografii. Zatem jeśli już coś realnego, to kompletnie wyabstrahowanego. Lewitujący kwiat poezji. Ich działkę zajęli ci, którzy się nie wstydzą. Lubują się wręcz w słowie "plastyka". W wolnej chwili z namaszczeniem tworzą kolejne sceny batalistyczne.
Fotografia. Właśnie. Jest jeszcze fotografia, ale nie ma książek fotograficznych dla dzieci, tego, co w latach 70 tworzyła w Stanach Tana Hoban. Może właśnie dlatego fotorelacja z domku myszek, o której nie pisałam tu, ale która zawładnęła wyobraźnią wielu dam, tak łatwo trafiła do serc tychże? Lubimy przecież zdjęcia, robimy na potęgę, fotografików mamy wielu, fotografów trochę mniej, aparat w każdym telefonie. Pytam się więc: gdzie są książki ze zdjęciami? Nie te, co niektórzy nazywają albumami.
Kupiłam w starych ciuchach Fishing na wagę (288 stron, 10 złotych). Encyclopedia of Fishing. The Complete Guide to the Fish, Tackle, and Techniques of Fresh and Saltwater Angling. Covent Garden Books. 1994 rok. Bardzo pięknie (dzisiejszy wpis "sponsoruje" słowo "pięknie") łączy się z Pimpusiem, ilustratorami i fotografią. Właśnie dwadzieścia lat temu zalała nas długo wstrzymywana miłość do "pimpusiowego piękna", często towarzysząca żałosnemu westchnięciu "Szancer to potrafił rysować...". W tym czasie zrobiono mój album na wagę, w którym udało się bez artyzmu może, ale niezwykle sprawnie pożenić fotografię, zacne realistyczne ilustracje ryb i sytuacji, w których mogą się znaleźć, gdy zaczai się na nie jakiś wędkarz, oraz niezwykle sprawnie posegregować wiedzę. Nie jestem wielbicielką tematyki, ale okazało się, że przyjemnie patrzy się na to połączenie i cieszy fakt, że pomysłodawca książki zadbał o każdy detal, a cały czas nie jest wszystkiego za dużo.
W naszych książkach o przyrodzie często, obok fotografii, pyszni się abstrakcja. Naczelny polski obserwator przyrody, Adam Wajrak, do zilustrowania swoich czterech pór roku, Przewodników prawdziwych tropicieli. Wiosna / Lato / Jesień / Zima najął "najlepszego rysownika wśród ornitologów", Michała Skakuja, który przyrodę postanowił przedstawić "z jajem".
Gdzie jest zatem przyroda bez jaj? Książki z pomysłem graficznym, których opracowania nie podejmowałby się ornitolog? Coś, co wychodziłoby poza Fishing sprzed dwudziestu lat, a byłoby przynajmniej tak treściwe w obu warstwach jak on? Gdzie kotki jako żywe, zwierzątka do siebie podobne, ludzie jak ludzie, "najrzeczywistsza" rzeczywistość podana ze smakiem? Gdzie klasyczna wierna ilustracja, nawiązująca do początków książki obrazkowej, a nie parodiująca ją niezamierzenie? Nie mówię, że ma być tylko tak, ale żeby gdzieś była, jako antidotum na pseudodisneja i pseudoszancera, pseudopiękno i pseudodziecięcość. Taki oldskulowy à la dziewiętnastowieczny realizm w nowej odsłonie? Polacy lubią te piosenki, które już znają. Może więc dać im coś co znają, ale w dobrej aranżacji? Żeby ilustratorów nie musieli zastępować lubiący rysowanie artyści-plastycy, którzy się nie wstydzą, choć powinni. Przegapiłam coś? Zapewne.
Fotografia. Właśnie. Jest jeszcze fotografia, ale nie ma książek fotograficznych dla dzieci, tego, co w latach 70 tworzyła w Stanach Tana Hoban. Może właśnie dlatego fotorelacja z domku myszek, o której nie pisałam tu, ale która zawładnęła wyobraźnią wielu dam, tak łatwo trafiła do serc tychże? Lubimy przecież zdjęcia, robimy na potęgę, fotografików mamy wielu, fotografów trochę mniej, aparat w każdym telefonie. Pytam się więc: gdzie są książki ze zdjęciami? Nie te, co niektórzy nazywają albumami.
Kupiłam w starych ciuchach Fishing na wagę (288 stron, 10 złotych). Encyclopedia of Fishing. The Complete Guide to the Fish, Tackle, and Techniques of Fresh and Saltwater Angling. Covent Garden Books. 1994 rok. Bardzo pięknie (dzisiejszy wpis "sponsoruje" słowo "pięknie") łączy się z Pimpusiem, ilustratorami i fotografią. Właśnie dwadzieścia lat temu zalała nas długo wstrzymywana miłość do "pimpusiowego piękna", często towarzysząca żałosnemu westchnięciu "Szancer to potrafił rysować...". W tym czasie zrobiono mój album na wagę, w którym udało się bez artyzmu może, ale niezwykle sprawnie pożenić fotografię, zacne realistyczne ilustracje ryb i sytuacji, w których mogą się znaleźć, gdy zaczai się na nie jakiś wędkarz, oraz niezwykle sprawnie posegregować wiedzę. Nie jestem wielbicielką tematyki, ale okazało się, że przyjemnie patrzy się na to połączenie i cieszy fakt, że pomysłodawca książki zadbał o każdy detal, a cały czas nie jest wszystkiego za dużo.
W naszych książkach o przyrodzie często, obok fotografii, pyszni się abstrakcja. Naczelny polski obserwator przyrody, Adam Wajrak, do zilustrowania swoich czterech pór roku, Przewodników prawdziwych tropicieli. Wiosna / Lato / Jesień / Zima najął "najlepszego rysownika wśród ornitologów", Michała Skakuja, który przyrodę postanowił przedstawić "z jajem".
Gdzie jest zatem przyroda bez jaj? Książki z pomysłem graficznym, których opracowania nie podejmowałby się ornitolog? Coś, co wychodziłoby poza Fishing sprzed dwudziestu lat, a byłoby przynajmniej tak treściwe w obu warstwach jak on? Gdzie kotki jako żywe, zwierzątka do siebie podobne, ludzie jak ludzie, "najrzeczywistsza" rzeczywistość podana ze smakiem? Gdzie klasyczna wierna ilustracja, nawiązująca do początków książki obrazkowej, a nie parodiująca ją niezamierzenie? Nie mówię, że ma być tylko tak, ale żeby gdzieś była, jako antidotum na pseudodisneja i pseudoszancera, pseudopiękno i pseudodziecięcość. Taki oldskulowy à la dziewiętnastowieczny realizm w nowej odsłonie? Polacy lubią te piosenki, które już znają. Może więc dać im coś co znają, ale w dobrej aranżacji? Żeby ilustratorów nie musieli zastępować lubiący rysowanie artyści-plastycy, którzy się nie wstydzą, choć powinni. Przegapiłam coś? Zapewne.
Pimpuś Sadełko |
Polska Szkoła Ilustracji
Szkoła dalej szła swym trybem,
tylko znak jej "Pod Batogiem"
usunięty został ze drzwi,
a zrobiony: "Kot z Pierogiem".
Wasz Pimpuś Sadełko, narysowany realistycznie "jak cię mogę".
16 komentarzy:
mamy Konopnicką (prezent) w znacznie gorszej odsłonie...
kiedy tak pomykam wspomnieniami, to w dzieciństwie mym 70/80 część realistyczną załatwiały książki z ilustracjami rysowników radzieckich. jak one były cudownie drobiazgowe, dosłowne i kolorowe! Uwielbiałam je :)
Nie wiem dlaczego Wajrak nie wziął Tomasza Cofty - to jest najlepszy rysownik wśród ornitologów rysujący w dobrym realistycznym stylu, jego prace wykorzystywane są w fachowych wydawnictwach.
Jak mniemam wydawało mu się to "za mało" i "nieorginalnie". Miało być "zabawnie" i "z jajem". Jajo! Bądź głupsze!
Zorro, jak to - piszesz tu!!! Bajkonurrra nie oglądasz????
Znam go prawie na pamięć. :)
Właśnie! Bajkonurrr! Oglądajcie.
Zorro! Bardzo ciekawy post - tylko wiesz... Szancer rzeczywiście potrafił rysować... I ja bym naprawdę chciał umieć rysować tak sprawnie i lekko, jak Szancer czy powiedzmy Uniechowski. To, że oni są teraz passe nie oznacza, żeby ich wrzucać do jednego kosza z panem Głodkiem - bardzo to krzywdzące dla ich ilustracji, a dla Głodkowych podrabianych Bambi niepotrzebna nobilitacja...
A "tośmy się" najwyraźniej nie zrozumieli. Pseudoszancer i Szancer to zupełnie dwie różne kategorie. Faktem jest, że istnieje "dziura po Szancerze", czyli potrzeba niezaspokojona realistycznej ilustracji z detalami. Można tego nie zauważać, a wtedy głód (tychże) rośnie. Niestety nie w takich artystycznych realizacjach, jakie by sobie można było wyobrazić. Mnie się właśnie wydaje to, o czym wspomniałeś - wielu ludzi nie potrafi rysować realistycznie i wcale tego nie żałuje. Teraz nie warsztat rysownika się liczy, lecz wewnętrzna ekspresja. Poza tym niewielu chce się 'babrać w realu'.
Właśnie w tym niestety jest czasami problem, że nie chcą / nie umieją... a nie każdą książkę da się zilustrować tylko "wewnętrzną ekspresją". Popatrz na ilustratorów z innych krajów - oni są po prostu wyszkoleni tak, że kiedy trzeba, mogą rysować realistycznie (Sendak, Galeron, Glaser, bo ja wiem kto tam jeszcze, bo jest ich mnóstwo). Pamiętam jeszcze na studiach (o ile wiem, ten trend trwa w najlepsze), że chodziło o to, by przede wszystkim "wyrazić siebie". To niestety nie zawsze wystarczy - nawet nie warsztat, ale przydałoby się czasem, by ilustrator przy pracy zauważył jeszcze coś innego oprócz siebie. Np. że książka ma swój własny charakter i zadaniem ilustratora jest do tego charakteru się dopasować... No ale to jest temat na dłuższą dyskusję... pora wracać do pracy na odcinku ilustracji.
Coś jednak jest na rzeczy, prawda?
To pole oddane bez walki, zaorane przez pseudo. Jak słyszę, że dzisiejszym studentom ASP nie chce się babrać w farbie, prowadzić szkicowników i generalnie rysować, to zastanawiam po co oni TAM? Żeby "wyrazić siebie"? Nie lepsza byłaby psychologia? Nauki polityczne?
Pani Zorro, IMHO żeby coś wyrazić to trzeba to najpierw mieć w sobie... A na studiach takich już w pełni uformowanych geniuszów nie ma wielu... A poza tym po to się studiuje, żeby się czegoś nauczyć. Tymczasem profesorowie, którzy sami mają jaki-taki warsztat i spore doświadczenie, uczą nieopierzonych studentów, że liczy się "wyrażanie siebie". Rozumiem na Malarstwie, Rzeźbie, ale na Grafice? Ale ja jestem jakimś zgorzkniałym wiktoriańskim oldskulem i jak to się mówi "I will go the way of the Dodo"... ;-)
Coś na rzeczy jest, niewątpliwie. Choć przyznam, że na naszych studiach ukrócano "wyrażanie siebie", a maglowano właśnie realistyczne przestawienie rzeczywistości. Czasem nawet hiper. Nie każdy był w tym dobry. Za to nikt nie zachęcał do szkicowników, studiowania rzeczywistości, patrzenia i widzenia. O dziwo, na zagranicznych uczelniach rysunek był tylko zajęciem nieobowiązkowym.
W chwilach zwątpienia w ludzi z Warsztatem,można zaglądać tu
http://www.annasedziwy.com/pl/zielnik
jako i ja co czas jakiś dla przyjemności czynię
Chociaż... wyrażać siebie można także rysując żyłki na listkach. Jest więc tutaj zamierzona przesada. Faktem bowiem jest "niemoda" na real.
Szalenie mi się podoba obrona jaką podjęła Twoja córka. Zwłaszcza, że w starciu z BARDZO ZDECYDOWANĄ matką nie ma lekko ;-) Geny jak widać nigdy w przyrodzie nie giną.
Jak to mówią na ludowo: nie wypadła sroce spod ogona. ;)
Prześlij komentarz