sobota, 27 lutego 2010

Alicja w Krainie Czarów - Tim Burton

Gdyby wielebny Dodgson żył dzisiaj, pewnie musiałby opowiedzieć inną wersję przygód Alicji. Inaczej dziewczyny odwróciłyby się z niesmakiem.
Gdyby Disney żył teraz, nie zrobiłby filmu o jakim marzył, tylko powierzyłby go Timowi Burtonowi. Tak, jak zrobili to jego następcy.
Czy dobrze by na tym wyszedł? Finansowo może i tak.


"Alicja w Krainie Czarów",  przewrotnie, dopiero w końcowych napisach ujawnia swoją prawdziwą twarz napisem 'BASED ON "Alice's  Adventures in Wonderland"'.
Sam film nie ma nic z lekkości i błyskotliwej inteligencji pierwowzoru.  Nie ma także niczego z jego klimatu.  To produkt stworzony przez fachowców pod założoną grupę docelową, czyli tak naprawdę niezbyt wyrobioną widownię filmów rozrywkowych.  Co dziwne, burtonowskiej Alicji bliżej do 'Władcy pierścieni' niż do książki Carrolla.  Na wzór filmowych bohaterów zadawałam sobie pytanie:  'To ty jesteś TĄ Alicją?'.  Chyba nie.  Dyskusja o tym, czy w ogóle "Alicja w Krainie Czarów" jest powieścią dla dzieci nie jest nowa.  Rozstrzygnięto to dawno stwierdzeniem 'to powieść wielopłaszczyznowa'.  Film jest jednopłaszczyznowy w 3D.  Czy jest dla dzieci?  Tak, jeśli przyjmiemy, że dzieckiem można być przez całe życie.  Moim zdaniem nie.  Jeśli jednak twój przedszkolak 'uwielbia się bać', nie przeszkadzają mu wielozębne stwory, ganiające przez dżunglopodobne połacie w celu konsumpcji bohaterów, krajobraz po bitwie inspiruje jego wyobraźnię,  a zabijanie jest jego metodą rozwiązywania problemów egzystencjalnych to TAK, powinnieneś go zabrać na ten film.   Wielbiciele polskich wersji z radością przyjmą kilka zabawnych tekstów Czerwonej Królowej, wypowiedzianych głosem Katarzyny Figury.   I to by było na tyle.  Cytując oryginał: 
"- Nie będziemy już rozmawiały na ten temat, dobrze?"

2 komentarze:

miko pisze...

Dzień dobry!
Po części z ciekawości, a trochę z poczucia obowiązku wybierzemy się na Burtona, ale BEZ dzieci. Po pierwsze zapoznając je z nowymi książkami, stosujemy zasadę, że lepiej jest poznawać książki najpierw w wersji papierowej, a filmowej dopiero potem. Poza tym, z tego co widzę w rozmaitych zajawkach, ta konkretnie adaptacja skażona jest przez styl zarówno Burtona (bardzo charakterystyczny...), jak i w ogóle amerykańskiego scenopisarstwa. Tym samym pseudo-psychoanalitycznym sosem doprawiono już np. "Charliego i fabrykę czekolady" - książkę, która obroniłaby się spokojnie taka, jaką jest - i nawet "Where the wild things are" Sendaka. Tak, jakby były one zbyt ubogie w treści... I na dodatek, jest to psychoanaliza o subtelności cepa - wszystko łopatologicznie wytłumaczone, bez niedomówień... W "Fabryce..." radość przebijająca z całej - fakt, kompletnie szalonej - postaci Willy'ego Wonki zostaje zatruta przez przedstawienie go nam jako pozornie miłego, ale jednak kompletnie znerwicowanego, nienawidzącego dzieci psychola, którego należy wyleczyć. W przypadku "Alicji...", choć jej jeszcze nie widziałem, obawiam się czegoś podobnego...

Pozdrawiam serdecznie,

Mikołaj Kamler
www.manufaktura.art.pl/blog

Pani Zorro pisze...

Film Burtona to kundel rodem z 'Przekładańca' - tu wypadek, tam wypadek i wyszedł film. Ktoś gdzieś wyprodukował scenariusz, nawciskał do niego "skazanych na sukces" gotowców, a żeby to uwiarygodnić, znalazł Dobre Nazwisko. Wyzłośliwiam się strasznie, bo nie lubię takich produktów. Nie lubię także filmów dla dzieci nie dla dzieci. Dodatkowo przez cały film drażniąco pogrywa sobie muzyka Elfmana. A jeszcze ubrano to wszystko w szaty pokrętnego moralitetu o dojrzewaniu (Alicja ma wyjść za mąż, dojrzewa, więc 'pewnych rzeczy nie widzi' - parafrazując: dawno dojrzałam, więc też nie widzę).